

Lot ku śmierci
Wakacyjny wypad za granicę (atmosfery)
Pozaziemskie światy
50 lat ery kosmicznej
Wycieczka na orbitę
Wynalazek sprzed wieków
Gwiezdny bohater
Wirtualne podróże
Ucieczka przed apokalipsą
Kiedy sięgniemy gwiazd?
DVD Kosmos





Google to nie tylko najpopularniejsza wyszukiwarka internetowa. To także poczta elektroniczna, mapy wielkich miast i zdjęcia satelitarne Marsa, program do obróbki zdjęć i dziesiątki innych usług. Wszystkie za darmo - a Google zarabia miliardy. Kto za to płaci?
W listopadzie 2004 roku Mark Lukovsky, jeden z czołowych twórców oprogramowania w Microsofcie - komputerowym gigancie produkującym m.in. Windows i Office - chciał się zwolnić z pracy.
- Powiedz, że nie przechodzisz do Google'a - poprosił Lukovsky'ego Steve Ballmer, prezes Microsoftu, gdy programista zakomunikował mu, że zmienia pracę.
- Przechodzę - odpowiedział Lukovsky.
Wszyscy wiedzą, że Ballmer to choleryk. Wówczas jednak - jeśli wierzyć Lukovsky'emu - przeszedł sam siebie: zerwał się z fotela, podniósł go i z impetem rzucił o ścianę w gabinecie. A potem skierował pod adresem Erica Schmidta stek inwektyw, kończąc tym, że już raz dał sobie z nim radę i zrobi to ponownie. (Tu należy wyjaśnić, że Eric Schmidt kierował wcześniej wielkimi komputerowymi firmami Novell i Sun, które konkurowały z Microsoftem i przegrały z nim biznesową wojnę o rynek.)Kiedy Ballmer ochłonął, zaczął tłumaczyć Lukovsky'emu, że Google to nie jest prawdziwa firma i że to tylko domek z kart.
Ta historia ujrzała światło dzienne dopiero kilka miesięcy później, gdy Microsoft pozwał do sądu Google'a o to, że podkupił jednego z jego najlepszych naukowców - dr. Kai-Fu Lee. Badacz miał zapisany w kontrakcie zakaz pracy dla konkurencji po odejściu z Microsoftu i koncern uznał, że przechodząc do Google'a, go złamał. Lukovsky wystąpił jako świadek na procesie (ostatecznie zakończonym ugodą) i opowiedział o rzucającym fotelem Ballmerze. Rzecznik Microsoftu oświadczył, że historia "została wyolbrzymiona", ale jej nie zdementował.
Bo też nie ma żadnej tajemnicy w tym, że to właśnie Google uważany jest dzisiaj przez szefów Microsoftu za największe zagrożenie - i to co najmniej w dwóch wymiarach: ambicjonalnym i biznesowym. Ambicjonalnym, bo to Google jest ulubieńcem mediów (i nie tylko - entomolog pracujący na Madagaskarze nazwał gatunek mrówek, który tam odkrył, Proceratium google), przyciąga najlepszych informatyków i ma reputację firmy bardzo twórczej - a programów Microsoftu wszyscy co prawda używają, ale trudno znaleźć kogoś, kto się nimi zachwyca. Biznesowym, bo Google reprezentuje zupełnie inny model zarabiania "na komputerach" i rozwija się coraz szybciej, a Microsoft, chociaż nadal ma od niego wielokrotnie większe przychody i zyski, pozostaje w stagnacji.
Poród w akademiku
Sukces Google'a jest oszałamiający. W 1998 roku firma startowała w garażu (ściślej - najpierw był to akademik Stanford University, a dopiero potem garaż przyjaciela jednego z założycieli). Jej jedynymi pracownikami byli założyciele, doktoranci w Stanfordzie Sergey Brin i Larry Page. Dziś Google to finansowy gigant. W zeszłym roku przychody firmy sięgnęły 6,1 mld dolarów, a zysk wyniósł 2 mld. Tylko w pierwszym kwartale 2006 roku obroty Google'a wzrosły o 26%. Google zatrudnia dziś prawie 6 tys. osób, a majątek każdego z jego założycieli sięga wielu miliardów dolarów (obecnie mają po około 12 mld - ale trudno to wyliczyć dokładnie, bo wycena zależy od kursu akcji, a ten ulega sporym wahaniom).
Skąd wzięły się te miliardy? Jak można zarobić tak dużo w tak krótkim czasie? Google wyróżniał się już na samym początku. Startował w apogeum "boomu internetowego" pod koniec lat 90., gdy amerykańscy inwestorzy wydawali setki milionów dolarów na najdziwniejsze internetowe przedsięwzięcia biznesowe. Zainwestowano wtedy np. 130 mln dolarów w firmę produkującą przystawki do komputera, które miały wydzielać "zaprogramowane" na stronach internetowych zapachy; firma szybko padła i to w niesławie, podobno pokazawszy wcześniej kilka dość smrodliwych prototypów. Panowała też moda na portale, czyli strony internetowe łączące wyszukiwarki, pocztę, informacje i różne inne internetowe usługi (ten model realizują do dziś m.in. Onet, Gazeta.pl czy Yahoo!). Najpopularniejsze wówczas wyszukiwarki - m.in. Hotbot i Altavista - stawały się portalami, bo ich właściciele uważali, że będą mogli zatrzymać dłużej internautów na swoich stronach, a zatem i więcej zarobić na reklamach.