Opinie

Słowobójstwo

W połowie grudnia w „Washington Post” pojawiła się wiadomość, która wywołała publiczną debatę na temat wpływu polityki na język. Przedmiotem enuncjacji poczytnego waszyngtońskiego dziennika był najświeższy przykład starej i szeroko w przeszłości stosowanej praktyki zwanej inżynierią lingwistyczną, która od dawna budzi wśród językoznawców głębokie spory. Przypomnijmy fakty. Otóż, jak doniosła „Washington Post”, pracownikom naukowym federalnej agencji medycznej CDC (Centrów Kontroli i Prewencji Chorób) ministerstwo zdrowia wydało zalecenie, aby przy tworzeniu przyszłych propozycji budżetowych unikali, pod groźbą nieprzychylnej decyzji dotyczącej grantów na badania, siedmiu specyficznych słów. Owe ocenzurowane słowa i wyrażenia to diversity (różnorodność), fetus (płód), transgender, vulnerable (wrażliwy, wymagający specjalnej ochrony), entitlement (przynależne uprawnienie), science-based (naukowo uzasadnione) oraz evidence-based (oparte na dowodach). Do pełnej politycznej poprawności brakowało tylko propozycji słów zastępczych, gwarantujących przychylność przyznających granty decydentów.

Polityczna poprawność jest klasycznym przykładem inżynierii lingwistycznej świeżej daty, ale inne jej przejawy spopularyzował już George Orwell w swej wydanej w 1949 r. książce „Rok 1984”, w której opisał system kontroli społeczeństwa za pomocą tzw. nowomowy. Wzorem dla Orwella był stalinowski reżim w Związku Radzieckim, ale przykładów nowomowy łatwo doszukać się w oficjalnych oświadczeniach rządów wszelkiej maści. Szczególna rola sowieckiego komunizmu polegała na tym, że sam Józef Stalin wśród swych licznych zainteresowań znalazł też czas na językoznawstwo i w 1950 r. w serii artykułów w moskiewskiej „Prawdzie” rozstrzygnął ważny spór pomiędzy radzieckimi lingwistami, stwierdzając autorytatywnie, że język nie jest częścią nadbudowy, lecz przynależy do bazy. Młodszemu pokoleniu czytelników rozróżnienie to może niewiele mówić, ale w praktyce oznacza, że według marksistowskiego (jedynie słusznego) opisu świata język stanowi prawdziwą rzeczywistość, czyli to, co nienazwane, nie istnieje. Pogląd ten był najwyraźniej podzielany przez tzw. postmodernistycznych filozofów drugiej połowy XX w. Bo to właśnie jeden z nich był autorem słynnego stwierdzenia, że starożytni Egipcjanie nie mogli chorować na gruźlicę, ponieważ nie było wówczas takiego słowa.

Na pytanie: „Czy rzeczy nienazwane istnieją?” (czy jak drzewo pada w lesie i nikogo nie ma w pobliżu, robi ono hałas?) – nie jesteśmy oczywiście w stanie udzielić przekonującej odpowiedzi na tych skromnych łamach. Ale warto zwracać uwagę na inżynierię lingwistyczną, bo może to pomóc w rozróżnieniu demokratycznych systemów politycznych od systemów dyktatorskich czy autorytarnych bądź mających takie inklinacje. Wykorzystanie języka jako broni politycznej, z czego może niewielu z nas zdaje sobie sprawę, osiągnęło apogeum w Chinach w czasie rewolucji kulturalnej. Sam byłbym nieświadom tego faktu, gdybym nie natrafił w internecie na pracę doktorską z dziedziny lingwistyki, napisaną w 1998 r. przez Ji Fenguana, który bronił swej tezy w brytyjskim University of Canterbury. Jest ona na tyle interesująca, że zachęcam czytelników do jej odszukania. Jej tytuł brzmi „Language and Politics During the Chinese Cultural Revolution: A Study in Linguistic Engineering”. Życzę przyjemnej lektury.

Wiedza i Życie 2/2018 (998) z dnia 01.02.2018; Chichot zza wielkiej wody; s. 3

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną