Opinie

Kto płaci, ten wymaga?

Kiedy kilka miesięcy temu jeszcze jedna amerykańska szkoła padła ofiarą masakry, w której zginęło 17 uczniów i nauczycieli, znów rozpętała się gorąca publiczna debata na temat „świętego”, zagwarantowanego przez Drugą Poprawkę do Konstytucji prawa obywateli tego wolnego kraju do posiadania broni. Ponieważ w mych felietonach zajmuję się nauką, a nie prawem, pominę kwestię interpretacji owej poprawki i przejdę do badań naukowych, które – jak mogłoby się wydawać niektórym naiwnym – powinny dostarczać rzeczowych argumentów w dyskusji na temat społecznych i zdrowotnych korzyści z posiadania przez cywilną ludność broni wojskowej, niemającej przeznaczenia ani sportowego, ani myśliwskiego. Na przykład półautomatycznego karabinu typu AR-15, jakiego użył sprawca masakry w Parkland. Okazuje się jednak, że głos nauki w owej debacie publicznej jest zadziwiająco cichutki i przyczyną tego jest przedziwnie niska liczba badań zajmujących się tą problematyką. Powiedziałem „zadziwiająco” i „przedziwnie”, ale po zastanowieniu muszę sprostować, że to małe zainteresowanie naukowców tym tematem nie jest bynajmniej zjawiskiem tajemniczym. W Stanach Zjednoczonych bowiem istnieje potężna organizacja zwana Narodowym Stowarzyszeniem Strzeleckim (National Rifle Association, w skrócie NRA), która dba o to, aby z każdego dolara wydanego na uzbrojenie cywilów kilka centów trafiło do skarbonek polityków, którym szczególnie leży na sercu interes amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego. Dla przykładu obecny prezydent Donald Trump otrzymał od NRA „zapomogę” na cele kampanii wyborczej w wysokości 30 mln dol. NRA dba także o to, by społeczeństwo amerykańskie było właściwie (czyli po myśli NRA) poinformowane w kwestii dostępu prywatnych obywateli do broni. Tak więc kiedy w 1993 r. Artur Kellermann opublikował wyniki swych badań, z których wynikało, że sam fakt obecności w domu broni zwiększa prawdopodobieństwo, że jeden z jego mieszkańców zostanie (niespodzianka, niespodzianka) zastrzelony, NRA oskarżyło autora o stronniczość i podjęło kampanię mającą zapewnić większą „bezstronność” naukowców. W konsekwencji tej kampanii w 1996 r. do ustawy budżetowej podczepiona została, zaproponowana przez republikańskiego kongresmana Jaya Dickeya ze stanu Arkansas, poprawka, stanowiąca, że amerykańskie Centra Kontroli i Prewencji Chorób (zainteresowane z natury rzeczy liczbą i przyczyną zgonów) powstrzymają się od finansowania badań, które mogłyby służyć „propagowaniu lub popieraniu kontroli broni”.

Poprawka ta stała się jedną z głównych przyczyn znacznej redukcji wydatków na badania skutków masowego uzbrojenia amerykańskiego społeczeństwa w nowoczesną broń i w konsekwencji doprowadziła do sytuacji, w której – według oszacowań znawców przedmiotu – w całej Ameryce kwestią tą zaprząta sobie głowę około 30 badaczy. Dyskusja, która się w tej chwili toczy, ma więc w przeważającej mierze charakter emocjonalny, polityczny i demagogiczny. Rację ma ten, kto głośniej peroruje i jest w stanie zgromadzić większy tłum. Głos naukowców ginie w tym zgiełku. Wiele konkretnych pytań pozostaje bez odpowiedzi. A właściwie jedno wielkie pytanie: czy łatwy dostęp do broni zwiększa, czy zmniejsza bezpieczeństwo Amerykanów?

Istniejące badania porównawcze zdają się wskazywać, że liczba zabójstw w gospodarczo rozwiniętych krajach świata wzrasta proporcjonalnie do liczby dostępnej cywilnym obywatelom broni. Czy inne społeczne lub psychiczne korzyści tej „wolności do uzbrojenia” kompensują choć po części wynikające z niej zagrożenia? Są to pytania, które stawiają sobie nie tylko Amerykanie, lecz właściwie obywatele wszystkich cywilizowanych krajów. Być może amerykańskie doświadczenie będzie dla nich pewną nauką. Jeśli nauka się nim rzetelnie zajmie.

Wiedza i Życie 5/2018 (1001) z dnia 01.05.2018; Chichot zza wielkiej wody; s. 3

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną